sobota, 31 marca 2012

Majloł zajletoł

Tak... tak... tak właśnie się wymawia nazwę piątego studyjnego krążka grupy Coldplay. Czym tym razem zaskoczyła nas grupa z wysp? W zasadzie nijakością i ... i chyba tyle. Jest to płyta bardzo słaba w porównaniu do poprzednich dokonań. Już ich poprzedni krążek, o strasznie zawiłej nazwie (w skrócie viva la vida), został chłodno przyjęty. Nie dziwię się takiemu stanowi rzeczy - faktycznie był słaby, ale znalazło się kilka cukierków do posłuchania. Tutaj sytuacja jest trochę podobna z tą różnicą, że nie ma całych fajnych utworów a jedynie ich fragmenty. A to już nie zapowiada się ciekawie.

Cofnijmy się do początków grupy i albumu Parachutes. To on tak naprawdę zdefiniował przyszłe brzmienie zespołu. Melancholijne, spokojne ale jakże głębokie brzmienie oraz dopracowane i przemyślane teksty. Nie gorzej było na A Rush of Blood to the Head skąd pochodzą takie hity jak The Scientist, Clocks czy In My place. Kolejny - X&Y z kawałkiem w którym się zakochałem w brzmieniu organów, czyli Fix You. Nagle coś się stało i muzykom chyba uderzyła woda sodowa do głów, albo się znudzili, albo nie wiem co, ale wydali coś co zupełnie nie pasuje do nich. Podobne rzeczy wyczyniali choćby Franz Ferdinand, ale im to wyszło na dobre. Coldplay niestety nie a dowodem na to jest, wspomniana już wcześniej, viva la vida.

Ale wróćmy do Mylo Xyloto. Lekkie teksty, cukierkowe brzmienie i wręcz dyskotekowe tanie rytmy. To chyba najlepsze podsumowanie płyty. Zaryzykuję stwierdzenie, że wodzionka ma więcej treści niż mylo. Zacznijmy od promocji płyty, czyli singli. Na pierwszy ogień idzie wszędobylskie Paradise. Melodia wpadająca w ucho tylko dzięki częstemu puszczaniu tegoś kawałka przez stacje radiowe. Słaby wokal, nieciekawa linia melodyczna i dość monotonna. Drugim jest Every Teardrop Is a Waterfall. Powinien jakoś pozostać w pamięci. Zachęcać do zapoznania się z materiałem... Nic specjalnego. Ostatnim singlem jest Charlie Brown... jest i już.

Starałem się wsłuchać w płytę. Wyłuskać jakieś ciekawe rzeczy, usłyszeć to coś. Ale nic takiego się nie stało. Jedyną rzeczą z której jestem jakkolwiek zadowolony to proste ale sympatyczne solo gitar. Oczywiście w utworach gdzie się takie pojawia. Ale te fragmenty łatwo zgubić w tej nijakości płyty. Wszystkie piosenki na jedno kopyto - dajmy wokal przez lekki efekt, dodajmy cukierkowego brzmienia (bardzo jasne, wręcz błyszczące) aby się nastolatkom spodobało i żebyśmy brzmieli jak Mika czy Owl City. Do tego gdzieś tam gitary i teksty, ale nie wysilajmy się. I tak oto powstało to co możemy usłyszeć na Xyloto. Do tego duet z Rihanną... Bez komentarza.

Coldplay - Mylo Xyloto

1. "Mylo Xyloto"
2. "Hurts Like Heaven"
3. "Paradise"
4. "Charlie Brown"
5. "Us Against the World"
6. "M.M.I.X."
7. "Every Teardrop Is a Waterfall"
8. "Major Minus"
9. "U.F.O."
10. "Princess of China" (featuring Rihanna)
11. "Up in Flames"
12. "A Hopeful Transmission"
13. "Don't Let It Break Your Heart"
14. "Up with the Birds"

Poczuć Song of the Day

Mam zaszczyt rozpocząć nowy cykl - Song of the Day. Codziennie będę zamieszczał i pokazywał jakiś jeden utwór, który danego dnia mnie zaskoczył, szczególnie zapadł w pamięć, chodził za mną. Tyle tytułem wstępu aby nie przedłużać.

Dzisiejszym utworem jest Feel. Ale nie chodzi tu o zespół a o kawałek Robbie'go Williamsa z płyty Escapology. Pierwszy raz usłyszałem go na polskiej vivie (tak, wtedy jeszcze viva grała czasem normalną muzykę) w okolicach roku 2002. Feel jest jednym z czterech singli promujących tę płytę.

Ciekawym jest, że tak naprawdę piosenka została nagrana w 1999r jako demo. Jednak Robbie postanowił nagrać ponownie wokal, ale nie udało mu się zrobić tego tak dobrze jak chciał. Koniec końców kawałek znalazł się na płycie tak jak brzmiał na demie. Sam singiel pokrył się złotem w kilku krajach, stał się hitem o którym wówczas gdzieś każdy słyszał.

Sam utwór ma stosunkowo banalny tekst opowiadający o chęci poczucia w końcu prawdziwej miłości. Mimo tego jest doskonałym kawałkiem który dzięki swojej melodii, wykonaniu i wykończeniu zapada głęboko w pamięć. Czemu o nim piszę? Siedząc przy śniadaniu zwyczajnie usłyszałem go w radiu i przypomniało mi się jak pierwszy raz go usłyszałem a później jak udało mi się zdobyć płytę...

piątek, 30 marca 2012

Galaktyczna podróż poza granice częstotliwości


Zawiły tytuł zapowiadający recenzję albumu Out of Frequency grupy The Asteroids Galaxy Tour. Płyta jest bardzo świeża, gdyż została wydana w tym roku. Dajmy się porwać żywym i porywającym dźwiękom tego niezwykłego duetu.

Zespół tworzą wokalistka Mette Lindberg oraz producent Lars Iversen. Do występów na żywo zatrudniają profesjonalnych muzyków, ale do płyt studyjnych nie ma takiej potrzeby. Gwiazdą jest przepiękna Mette o uroczym i ślicznym głosie. Nie wyobrażam sobie nikogo innego na wokalu. Do tego przemyślana i doskonale skomponowana muzyka Larsa i mamy mieszankę wybuchową.

O czym właściwie opowiada płyta? Jest to niezwykła i porywająca podróż poza granice. Mamy okazję poznać świat jaki kreują przed nami Mette oraz Lars. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie na każdą okazję. Od lekkich, młodzieńczych utworów przez typowo dyskotekowe rytmy aż po ciężkie uderzenie. Elektroniczne oczywiście.

Trzy pierwsze utwory są jedynie przedsmakiem tego co nas czeka dalej. Gold Rush, Pt.1 oraz Pt.2 choć brzmieniowo podobne doskonale się uzupełniają. Pierwszy można uznać za swoiste intro do Dollars in the Night, podczas gdy drugi może posłużyć za outro. Bo jak się bawić to na bogato.

Co dalej? Same smakowite kąski. Major i Heart Attack są moim zdaniem najlepszymi utworami na całej płycie. Co wcale nie oznacza, że pozostałe są średnie czy wręcz słabe. Co to to nie. Równie porywającymi są także tytułowe Out of Frequency czy Dollars in the Night. Odpoczniemy przy nieco wolniejszych i spokojniejszych Theme From 45 Eugenia (o nieco rozlazłym brzmieniu) lub Cloak and Dagger. Jeśli ktoś szuka cukierkowego i młodzieńczego utworu jednocześnie nawiązującego do retro - polecam Suburban Space Invader. Któż nie pamięta słynnej gry space invaders? Ale uważajcie, bo najeźdźcy z kosmosu będą wysysać wam życie i duszę...

Ale od czego mamy przyjaciół! Co z tego że ktoś chce zostać naszym Fantasy Friend, ale za to forever. Do tego może uratować  waszą duszę! Ale musisz uważać żeby nie znalazła cię mafia. Bo źli chłopcy cię znajdą, aresztują... dalej już wiesz co się stanie... Ale to się dzieje wszędzie i zawsze, nie pozostaje nic innego odrzucić wszelkie próby zmiany tego stanu rzeczy.

Trzeba przyznać, że cały album brzmi dość świeżo jak na tak niedawno wydany krążek. Jest to jeden z tych typów kiedy zaczynamy słuchać płyty i nagle się kończy muzyka, bo przesłuchaliśmy już wszystko. Czy to źle? Gdyby pozostawał niedosyt, że mogło trwać jeszcze albo że czegoś brakuje jednak to tak. Jednak tutaj jest zupełnie inaczej. Mimo końca człowiek ma ochotę posłuchać jej jeszcze raz. Tak właśnie powinien się kończyć taki album - kusić i zachęcać do kolejnego odsłuchania i kolejnego.


The Asteroids Galaxy Tour - Out Of Frequency

1. "Gold Rush, Pt. 1"
2. "Dollars in the Night"
3. "Gold Rush, Pt. 2"
4. "Major"
5. "Heart Attack"
6. "Out of Frequency"
7. "Cload and Dagger"
8. "Arrival of the Empress (Prelude)"
9. "Theme from 45 Eugenia"
10. "Mafia"
11. "Ghost in my Head"
12. "Suburban Space Invader"
13. "Fantasy Friend Forever"
14. "When it comes to Us"

P.s.
Wpadłem jeszcze na pomysł Song of the Day czyli codziennie rano zamieszczany byłby jakiś kawałek z którym autentycznie się budzimy i który tak naprawdę towarzyszy nam przez cały dzień. Jak wam się podoba taki pomysł moi drodzy?

czwartek, 29 marca 2012

Rybki z Mysłowic

Przewrotny tytuł zwiastujący niezwykłą płytę grupy Myslovitz. Skalary, mieczyki, neonki, bo o niej mowa, jest wybijającym się albumem spośród całego dorobku zespołu. Pamiętam jak kilka lat temu wpadła w moje ręce i jak jej słuchałem po raz pierwszy, drugi, piąty i ciągle coś mi nie pasowało w niej. To nie był Myslovitz z poprzednich płyt. Niedawno postanowiłem sobie odświeżyć twórczość polaków i trafiłem także na ten album.

Materiał został nagrany podczas sesji nagraniowej do Korova Milky Bar. Czemu więc tak bardzo różnią się te dwa krążki? Otóż skalary są albumem prawie w całości improwizowanym. Zespół poszedł na żywioł i postanowił poeksperymentować z brzmieniem. Co wyszło?

Materiał diametralnie różniący się od poprzednich dokonań grupy. Całość utrzymana w klimacie tajemnic, nocy, niezwykłości... Brzmienie niczym z marzeń sennych na bardzo różne tematy. Jednym słowem czysta psychodelia w jednym z najlepszych z polskich wydań (lepsza jest chyba już tylko ścianka, ale o niej innym razem). Czego można się spodziewać? Doskonałego wokalu Artura Rojka, choć znajdziemy go jedynie na czterech utworach. Przemka Myszora na klawiszach oraz na gitarze wyczarowuje nam niezwykłe brzmienia z instrumentów. Wojtek Powaga na gitarze prowadzącej, Wojtek Kuderski - perkusja, Jacek Kuderski - bas oraz drugi wokal.

Krążek otwierają Skalary, mieczyki, neonki, część 1 oraz Theme From Road Movie. Spokojne, wciągające i niezwykle klimatyczne utwory będące jedynie wstępem do dalszej części. A tam znajdziemy żywsze i ostrzejsze brzmienia, jak choćby w utworze W sieci czy Dance of the Cocaine Dancer. Co jakiś czas natkniemy się na kolejne części (w sumie na całej płycie aż trzy) Skalarów, mieczyków, neonków.

Ale żeby nie było tak kolorowo płyta nie jest ideałem. Fajnie, że muzycy puścili wodze fantazji i postanowili wydać swoje improwizacje. Niestety wiąże się to z licznymi moim zdaniem niedociągnięciami. Miejscami ma się wrażenie, że komuś zabrakło pomysłu i zupełnie na odczepnego zagrał jakąś partię. Część utworów jest od początku do końca dobra, ale te gorsze są jedynie materiałem z którego coś mogłoby być... Na przykład dobre intro, solówka, ale w środku zupełny brak pomysłu.

Zatrzymajmy się jeszcze przy utworach gdzie pojawił się wokal. Życie to surfing stał się jednocześnie singlem promującym. Porównanie życia do surfingu jest bardzo trafne moim zdaniem. Doskonały tekst i wokal Artura Rojka świetnie współgrają i wpasowują się w klimat całego utworu.  Czerwony notes błękitny prochowiec i kolejny tekst. Traktujący o naszej przeszłości i zatrzymujący się przy niej na chwilę. Wspomnienia... O tym czym dla nas są, czy bylibyśmy teraz zdolni do takich "wyczynów" jak wtedy. Jednocześnie tęsknimy za tym co było i wiemy doskonale, że to przeminęło i nigdy nie wróci... Jedynym minusem jest stosunkowo długie i średnio ciekawe intro. W sieci opowiada o mediach i złudzeniach jakie kreują. Mimo upływu tylu lat tekst jest chyba nawet bardziej aktualny niż kiedy został wydany, gdyż "sieć" wkradła się obecnie w niemal każdy zakamarek naszego życia. Ostatnim nagraniem z wokalem jest Marie Minn Restaurant. Bardzo spokojny, cichy i delikatny utwór z ledwo przebijającym się momentami głosem, ale czy nie tak jest właśnie w środku dnia w malutkiej restauracji gdzie za ladą stoi drobna urocza dziewczyna przypatrująca się pędzącemu światu za witryną oraz gościom przy stolikach...

Podsumowując album wart jest przesłuchania mimo kilku bardzo średnich utworów. Należy pamiętać, że nie jest to album jak reszta czyli dopracowane, przemyślane melodie a improwizacje.


Myslovitz - Skalary, mieczyki, neonki

1. "Skalary, mieczyki, neonki cz.1"
2. "Theme From Road Movie"
3. "Man on the Machine"
4. "Życie to surfing"
5. "Isn't Anything"
6. "Beastie Fish"
7. "W sieci"
8. "Skalary, mieczyki, neonki cz.2"
9. "Nr 9"
10. "Czerwony notes błękitny prochowiec"
11. "Death of the Cocaine Dancer"
12. "Sean Penn Song"
13. "Skalary, mieczyki, neonki cz.3"
14. "Marie Minn Restaurant"

środa, 28 marca 2012

Powitanie z audioslave

Na wstępie chciałbym przywitać wszystkich czytelników. Będę się starał codziennie opisywać albumy muzyczne. Jeden dzień - jeden album.

A zaczynamy od grupy audioslave i krążka o takim samym tytule. Jest to debiutancki album tej supergrupy. Czemu nazwałem ją supergrupą? Powód jest bardzo prosty. Otóż członkami są muzycy z Rage Against The Machine (Tom Morello, Brad Wilk oraz Tim Commerford) a na wokalu słyszymy znajomy głos Chrisa Cornella. Płyta z gatunku alternatywnego rocka, post-grunge'u. Cały materiał jest o tyle ciekawy, że można się tu dopatrywać połączenia brzmień grup Soundgarden oraz Rage Against The Machine. To właśnie wyróżnia ten tytuł spośród całej dyskografii zespołu (de facto wydali jedynie trzy krążki).

O czym tak właściwie jest to wszystko? Słuchając tekstów utworów i spoglądając na ich listę mam nieodparte wrażenie, że muzycy postanowili stworzyć rockową ścieżkę do filmu Vanishing Point. Moim zdaniem doskonale wywiązali się z tego zadania. Świetnie opowiedziana, a właściwie zagrana, treść całego filmu. Usłyszymy spokojne ballady, które skłaniają do przemyśleń, ostre brzmienie gitar tak charakterystyczne dla pościgów ale i hipnotyczne utwory, które wwiercają się w nasz umysł.

Całość otwiera utwór Cochise, który jednocześnie był jednym z pięciu singli promujących tę płytę. Żywiołowy, porywczy i zapowiadający świetną zabawę jaka nas czeka w dalszej części. Czasem zdarza się tak, że pierwszy kawałek jest zachwycający i zwiastujący świetny materiał, ale po chwili okazuje się, że nie jest wcale tak kolorowo. Tutaj na szczęście jest inaczej. Cochise jest jedynie wstępem do tego co się dzieje dalej...

...a dzieje się wiele. Jeśli ktoś kojarzy film Vanishing Point to teledysk do drugiego utworu pt. Show Me How To Live może mu się spodobać... Tak samo jak wielbicielom starych sportowych amerykańskich samochodów. Idealnie nadaje się do słuchania podczas samotnej wyprawy samochodowej. Dynamiczny, doskonale zrealizowany utwór, którego słucha się z przyjemnością. A do tego wspaniały teledysk.

Choć singlami były ballady (mowa tutaj o Like a Stone, I am the Highway) to na płycie znalazło się także kilka żywszych momentów. Ale o nich za chwilę. Zatrzymajmy się na moment właśnie na tych dwóch utworach. Spokojne ballady, delikatnie kołyszące i kojące nasze zszargane nerwy. To chyba najlepszy ich opis. Jeśli dodamy wpadającą w ucho melodię mamy doskonały materiał na szczyty list przebojów.

Znajdziemy także hipnotyczny Hipnotize, który razem z Bring Em Back Alive pokazuje co naprawdę można zrobić z brzmieniem gitary. Vocoder, mocne przesterowane brzmienie a do tego twórcze podejście do sprawy i mamy kwaczącą gitarę ale także wydające jęczące, jakby wołające o życie, dźwięki. Nie sposób także docenić tutaj kunsztu gitarzysty, który zasłynął już wcześniej w grupie Rage Against The Machine, czyli Tom Morello.

Podsumowując - album audioslave jest naprawdę świetnie skomponowanym krążkiem, który cały czas krąży wokół, wspomnianego już wcześniej filmu, Vanishing Point. Jest to nowoczesna ścieżka dźwiękowa opowiadająca historię Kowalskiego...

Audioslave - Audioslave

1. "Cochise"
2. "Show Me How to Live"
3. "Gasoline"
4. "What You Are"
5. "Like a Stone"
6. "Set It Off"
7. "Shadow on the Sun"
8. "I Am the Highway"
9. "Exploder"
10. "Hypnotize"
11. "Bring Em Back Alive"
12. "Light My Way"
13. "Getaway Car"
14. "The Last Remaining Light"