czwartek, 28 czerwca 2018

Co ja pacze

Dobre pytanie. Dawno nic nie wzbudziło we mnie takiego uczucia jak fanowski teledysk do utworu Sugar Boats grupy Modest Mouse. Co prawda dawno nic nie pisałem, ale nic nie stoi na przeszkodzie by znów zacząć pisać. 6 lat przerwy... To w zasadzie nie ma znaczenia, bo muzyczny rozrzut jest większy niż był. A powrót do pisania o muzyce rozpoczynam od połączenia, które było, swego rodzaju, katalizatorem w tej decyzji.

Przekopałem internet i nie znalazłem informacji by powstał oficjalny teledysk do rzeczonego utworu. Jednak wersja, którą możemy znaleźć na popularnym serwisie, pasuje idealnie klimatem do tego co się dzieje w warstwie muzycznej.

Sama kreskówka pochodzi z 1931r. i nosi nazwę "Bimbo's Initiation". Oczywiście to, co jest największym smaczkiem to wczesna wersja Betty Boop - najseksowniejsze ujęcie ówczesnej kobiety. Akcja jest surrealistyczna, niczym u Svankmejera. Główny bohater zagubiony w niezwykłej rzeczywistości, niczym Alicja, próbuje przeróżnych rzeczy by się wydostać, albo raczej dostać to, czego chce.

Rozstrojone pianino, znane również pod nazwą honky tonk, rozpoczyna tę psychodeliczną muzyczną podróż. Sam tekst może opowiadać o poszukiwaniu różnych dróg i pewnym zagubieniu, ale ten efekt może być spowodowany i inspirowany samym teledyskiem. Jednak Modest Mouse przyzwyczaili nas do nietypowych porównań, jak choćby w Dashboard. Muzycznie wyczuwalne są wpływy muzyki industrialnej przejawiające się przede wszystkim w rytnicznej i bardzo dobrze zaznaczonej perkusji imitującej ciężkie maszyny. Świetny klimat stworzony przez nietypowy instrument, świetną perkusję potęgują instrumenty dęte i krótkie, gitarowe solówki. Utwór skończony, przemyślany.

Utwór pochodzi z albumu "Strangers to Ourselves" i nie był wydany jako singiel. Kolejny kawałek, który jest zdecydowanie najlepszy z całej płyty. Na uwagę zasługuje jeszcze "Lampshades on Fire" ale i na to kiedyś przyjdzie czas. Sama płyta jest utrzymana w klimacie ballad co akurat zupełnie nie przemawia do mnie w wykonaniu Modest Mouse.

P.S.
Ciekaw jestem kto jeszcze tutaj zagląda - dajcie znać w komentarzach.

piątek, 14 września 2012

Meddle

Jest to szósty krążek grupy Pink Floyd a zarazem ich pierwszy nagrany na magnetofonie szesnastośladowym. Płyta niezwykła, różnorodna a jednocześnie spójna. Największym zaskoczeniem jest tutaj chyba utwór Echoes, który trwa ponad 20 minut i w oryginale zajmował całą stronę winyla. Materiał nagrano w dwóch studiach - Abbey Road oraz Morgan Studios. Płyta zawiera wiele smaczków i, choć słuchałem jej wiele razy, cały czas zaskakuje i nurtuje. Ciągle odkrywam coś nowego.

Wchodząc do studia muzycy nie mieli konkretnego planu płyty. Nie mieli także żadnego gotowego pomysłu na jakikolwiek utwór. Floydzi są utożsamiani z tekstami pisanymi głównie przez Rogera Watersa, ale meddle jest inne. Tutaj każdy miał swój wkład w tę warstwę. Seria eksperymentów muzycznych jakie robili na początku nagrań były bezproduktywne i nazwano je nothings. Okazało się jednak, że jakoś udało się im to wykorzystać, bo powstało return of son of nothings, będące jednocześnie swoistym demem utworu echoes.

Ale wróćmy do początku. Album otwiera One of These Days. Jest to w zasadzie utwór instrumentalny, nie licząc jednej linijki tekstu. Głos ją wypowiadający jest sztuczny, niski i mroczny. Efekt taki osiągnięto poprzez nagranie wokalu z podwójną prędkością. Dodatkowo wokalista wypowiada ją na falsecie co dodatkowo zwiększyło wysokość. Jednak po zwolnieniu brzmi to nienaturalnie i dziwnie. Z innych ciekawostek - w utworze wykorzystano dwie gitary basowe dzięki czemu uzyskano hipnotyzującą linię melodyczną.

Idąc dalej natykamy się na A Pillow of Winds. Jeden z niewielu akustycznych utworów miłosnych w dorobku grupy. Przejście między tymi dwoma pierwszymi kawałkami (mam tu na myśli efekt wiatru) został wykorzystany na późniejszej płycie Wish You Were Here. Sam tytuł jest inspirowany grą mahjong w którą grali Waters i Mason ze swoimi żonami podczas ich pobytu we Francji

Trzecim utworem jest Fearless z chórem w tle. Śpiewacy pochodzili z chóru drużyny piłkarskiej F.C. Liverpool. Wykonują oni swój hymn - You'll Never Walk Alone. Kończy on także całą kompozycję razem z pojedynczymi gwizdami oklaskami. Spokojnie przechodzi do San Tropez. Jest to nawiązanie do wyjazdu do Francji całej grupy w 1970r. Lekko jazzowy klimat świetnie pasuje moim zdaniem do tekstu opowiadającego o pięknie i urokach tytułowej miejscowości. W utworze Seamus muzycy dali małą próbkę swojego poczucia humoru. Ten, stylizowany na bluesowy, kawałek zawiera odgłosy (szczekanie, wycie, itp.) psa, którym wówczas opiekował się Gilmour. Utwór jest często uznawany za jeden z najgorszych w całej twórczości floydów.

Wisienką na torcie jest ostatni, a zarazem najdłuższy utwór na płycie - Echoes. Opowiada o pochodzeniu, jestestwie i tożsamości. Tak naprawdę jest to wynik wszystkich eksperymentów jakie robili członkowie grupy - przepuszczanie odgłosów gitary przez leslie, nagrywanie dźwięków podłączanej gitary do różnych efektów, itd. Znajdziemy tutaj niezliczoną ilość efektów dźwiękowych - gitar wyjących jak jakieś dzikie stworzenia, wiatr, zamykanie drzwi. Z drugiej strony Echoes było kamieniem milowym, gdyż z materiału, który pozostał po sesji, stworzono Brain Damage z Dark Side of The Moon. A przynajmniej takie są przypuszczenia.

Okładka przedstawia ludzkie ucho pod wodą w zbliżeniu oraz kręgi na wodzie. Początkowym pomysłem projektanta okładki było zdjęcie odbytu pawiana. Jednak pomysł został szybko odrzucony przez całą grupę, która wolała mieć "podwodne ucho". Krąży stwierdzenie, że płyta jest lepsza niż jej okładka.

Meddle jest albumem poniekąd pionierskim i swego rodzaju kamieniem milowym dla grupy. Bardzo dopracowane kompozycje, dobrze sklejone w całość robią bardzo pozytywne wrażenie. Sama płyta w czasie jej wydania została ciepło przyjęta przez krytyków. Pomimo kiepskiej sprzedaży w stanach, w europie była bardzo popularna, szczególnie na wyspach.

Pink Floyd - Meddle
1. "One of These Days"
2. "A Pillow of Winds"
3. "Fearless"
4. "San Tropez"
5. "Seamus"
6. "Echoes"



Koń bez imienia


Przenieśmy się w piękne lata '70-te, ubiegłego wieku. A dokładniej do roku 1972. Zostaje wydany singiel promujący album grupy america. Utwór nosi nazwę A Horse with No Name. Choć początkowo zatytułowano go The Desert Song. Muzycy chcieli uchwycić gorący i suchy pustynny klimat. Było to też nawiązanie do obrazu Salvadora Dali oraz dziwnego konia z malowidła M.C. Eschera. Ponadto, jak powiedział jeden z twórców przeboju - Dewey Bunnell, pamiętał też jak w dzieciństwie podróżował przez Arizonę i Nowy Meksyk kiedy to jego rodzina mieszkała w bazie wojskowej w Vandenberg.

Nastrojowa ballada, hippisowski klimat i prosty, a czasem wręcz banalny tekst wystarczyły żeby utwór stał się hitem. Należy zwrócić tutaj uwagę na strój gitar bowiem nie jest on zupełnie typowy. Zaczynając od najniższego dźwięku - D E D G B D. Jest to wyjątkowy strój użyty jedynie w tym kawałku. Wszystkie inne były nagrywane w standardowym już stroju.

Choć kawałek został zakazany do puszczania w stacjach radiowych w kilku stanach, odniósł wielki sukces. Dotarł nawet na pierwsze miejsce list U.S. Billboard Hot 100. Nasuwa się jednak pytanie - czemu go zakazano? Otóż Horse oznacza w slangu heroinę. Uznano więc, że grupa promuje i przemyca teksty propagujące narkotyki. Jest to tylko inna interpretacja tytułu. A wracając jeszcze do tekstu - grupa go tworzyła będąc pod wpływem, popularnej wówczas, trawki co w pewnym stopniu tłumaczy niektóre wersy...


sobota, 8 września 2012

Arlekiny miłości



Nie mam tu na myśli książek. Moje odkrycie sprzed kilku dni - zespół Customs z albumem nazwanym Harlequins of Love. Niewiele nowych albumów mnie porywa czy zachwyca. Z tym jest zupełnie inaczej. Czemu tak jest? Bardzo dobre pytanie. Krążek ukazał się w zeszłym roku i jest to drugi album tej belgijskiej formacji. Jednak nie skreślajmy ich na samym początku. Śpiewają po angielsku więc nie ma się co martwić o zrozumienie tekstu. Pewnym niebezpieczeństwem związanym z europejskimi zespołami jest to, że będą wykonywać utwory w ich rodzimym języku (co też dodaje czasem uroku).

Ale przyjrzyjmy się bliżej tej niezwykłej płycie. Brzmieniem porównywani są do takich grup jak Interpol, The Killers. Można usłyszeć pewne podobieńśtwa, inspiracje. I tylko to, co dobrze świadczy. Całość utrzymana w klimatach solidnego rocka. Świetne kompozycje i porywające melodie okraszone urzekającym wokalem. Album otwiera Onwards & Upwards rozpoczyna się dość cyrkowo połączeniem dźwięku fortepianu i dzwonków żeby zaraz potem się rozkręcić na dobre.

Drugim kawałkiem, który jest utworem tytułowym a zarazem singlem promującym właśnie tę płytę jest Harlequins of Love. Tematyka banalna ale przedstawiona w nietypowy sposób. Właśnie przez wspomniane arlekiny. Opowiada o trudach miłości, o człowieku walczącym z przeciwnościami losu... Muzycznie usłyszymy dość prosty gitarowy riff, który szybko wbija się w pamięć i pozostaje na długo. Tak zresztą jest z większością nagrań na płycie.

Większość utworów z tej płyty opowiada o miłości i wszystkim co z nią związane. O trudach bycia razem, o nieszczęśliwej miłości, itp. Z drugiej strony czego się spodziewać po płycie o takim tytule? Pieśni o mechaniku samochodowym naprawiającym stare amerykańskie krążowniki szos? Chłopaki podeszli do tematu po swojemu i udało im się to dobrze moim zdaniem. Jest jednak kilka odniesień do zupełnie czego innego.

Minuet for a gentleman opowiada o końcu gentlemana właśnie. O bezsensie sytuacji w jakiej się znalazł. Wie kiedy zrobił dobrze a kiedy źle. Moment do którego doszedł w swoim życiu zmusił go do podjęcia decyzji. O zakończeniu wszystkiego, wybrania wykonania... Chyba najlepiej opisują to słowa:
"He's in the room and he don't know where to look
He's in the hol(taki hol - sprawdzić tłumaczenie) and he don't know where to go
He's On the roof and he don't know how to look down..."

Mroczny klimat Insanity's Famous Last Words muzycznie i tekstem świetnie pasuje do tytułu. Chyba ten kawałek najbardziej oddaje ich nawiązanie do twórczości The Killers. Klimat tworzone przez stosunkowo niewiele instrumentów, bo zwykły zestaw perkusyjny, klawisze i dwie gitary. Ale efekty i ich użycie jest poezją. Dodajmy wokal o odpowiedniej barwie a uzyskamy kawałek na prawdę dobrem muzyki.

Podsumowując. Płyta bardzo udana moim zdaniem. Słucha się praktycznie od początku do końca i aż szkoda coś pominąć. A kiedy nadchodzi koniec pozostaje jakaś pustka, że już nic więcej nie ma. Sądząc po tym w jakim kierunku rozwijają się muzycy grupy Customs należy z niecierpliwością wyczekiwać następnej płyty.


1. Onwards & Upwards
2. Harlequins
3. Samstag, Im Lido
4. Velvet Love
5. Minuet For A Gentleman
6. Toupee
7. Only After Dark
8. Insanity's Famous Last Words
9. Your Roses
10. The House Will Win



Jeden jedyny

A przynajmniej tak brzmi tłumaczenie The One and Only w wykonaniu Chesney'a Hawksa. Jest to tzw. one hit wonder, co po polsku można przetłumaczyć jako artystę jednego przeboju. I tak jest w rzeczywistości. U nas jest o wiele bardziej znany cover tego zacnego kawałka. Dopuścił się tego stachursky na swojej debiutanckiej płycie. Co prawda utwór nazywa się "Typ niepokorny" ale cała warstwa muzyczna jest identyczna jak w angielskim oryginale.

Ale nie mówmy o marnej podróbce, a wróćmy do pierwszego wykonania. Sam kawałek został napisany przez Nika Kershawa (bądź co bądź znanego artystę, choćby z The Riddle) a wykonany przez Chesney'a Hawksa. Opowiada o byciu sobą. Bohater śpiewa o tym, że nie da się zaszufladkować przez kogokolwiek i cokolwiek. Choćby ubierał uniformy a ktoś go wołał po "numerze" to on dalej pozostanie sobą i będzie robił wszystko po swojemu.

Teledysk nawiązuje do filmu, gdzie The One and Only zostało użyte po raz pierwszy. Buddy's song, bo taki tytuł nosi ta produkcja, opowiada historię młodego muzyka, który chce zajść dalej niż jego ojciec (poniekąd też muzyk, choć grający covery). Oglądając ten teledysk miałem nieodparte wrażenie, że twórcy wzorowali się na allenowskiej produkcji "purpurowa róża z kairu", gdzie bohater także wychodzi z ekranu kinowego i zakochuje się w dziewczynie z widowni.

Stosunkowo prosty tekst i łatwo wpadająca w ucho melodia - to oznaka lat '90 i ówczesnego brzmienia muzyki pop. Nie usłyszymy tutaj wysublimowanych dźwięków czy egzotycznych instrumentów. Nie oznacza to jednak że nie warto zupełnie się zatrzymać przy nim i wysłuchać.


poniedziałek, 14 maja 2012

da kilas czrankłylajz

Na samym początku dedykuję utwór Misi, przez którą niejako słucham ostatnio tego kawałka nałogowo wręcz. A spolszczona wersja wyszła od niej podczas zastanawiania się jak właściwie pisze się tranquilize. Utwór pochodzi z płyty o nazwie Sawdust. Ponadto nie jest to ich solowy projekt...

Jak można wyczytać na różnych serwisach przy nagrywaniu wziął udział nie kto inny jak sam Lou Reed. Potwierdzenie tych słów znajdujemy w teledysku, gdzie Brandon Flowers przechadza się po mrocznych wnętrzach domu Reed'a. Głosy obu muzyków można usłyszeć też w samym utworze, czasem tylko trzeba się lepiej wsłuchać.

O czym opowiada? O przemijaniu. Jeśli wpiszemy do słownika tytuł dowiemy się, że oznacza to stanie się cichym, spokojnym przez zażycie jakiś środków. Jednak tutaj do sprawy uspokojenia muzycy podeszli w inny sposób. Opowiada o momencie swojej śmierci, a przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. W zasadzie należałoby się zastanowić nad tym jakie to dokładnie środki, ale tę zagadkę pozostawiam nierozwiązaną, bo myślę, że każdy znajdzie tu swoje rozwiązanie... Z ciekawostek o tekście - na koncertach Flowers zmieniał ostatnią linijkę. A dokładniej wyraz Bushes na vampires.

Brzmieniowo - cudeńko. Intro z chaotyczną bzyczącą gitarą, mocną linią basu i syntezatorami przeradzają się w podkład do tekstu - perkusja okrojona do minimum, akustyczna gitara i ta linia basu... Dobrze skomponowany materiał nagrany, który niesie wiele energii. Do tego dziecięce chórki nadające bardzo mroczny charakter muzyce. Całość kończy się spokojnym rozwiązaniem i wyciszeniem, tak jak sugeruje nazwa.

Moim zdaniem przemyślany i dopracowany kawałek bez zbędnych wodotrysków. Od początku do końca utrzymany klimat. Świetnie się komponuje z The Cure - Lullaby, ale o tym napiszę innym razem.

piątek, 11 maja 2012

Wieczór z YT

Tak. Dzisiaj zachęcony ciepłym, prawie letnim, wieczorem postanowiłem poszperać na YouTube. Szukałem czegoś spokojnego aby odpocząć po całym tygodniu. Muzyki, która ukoi nerwy, pozwoli oderwać się i zasiąść wygodnie w fotelu, przy przygaszonych światłach, w półmroku.  Przy okazji znalazłem kilka interesujących kawałków. Zacznijmy więc.

Na początek grupa Jazzanova z utworem Bohemian Sunset. Nie znajdziemy tutaj wiele tekstu, poza wokalizami. Jest to połączenie nu jazzu i elektroniki. Brzmi strasznie? Na papierze tak, w rzeczywistości jest to bardzo dobre połączenie. Usłyszymy wiele przeszkadzajek sprytnie wkomponowanych w elektroniczny bit. Gdyby nie męska i damska wokaliza utwór byłby bez duszy. Te dwa głosy zdecydowanie nadają mu charakteru.

Zaraz po Bohemian Sunset przenosimy się w bardziej melancholijne i tylko odrobinę spokojniejsze rejony. A to za sprawą zespołu Quantic i Time Is The Enemy. Instrumentalny, spokojny, z ciekawym teledyskiem w bardzo starym stylu. Ale nie chodzi tutaj o stylizację - co to to nie. Teledyskiem jest film nakręcony w okolicach lat dwudziestych ubiegłego wieku. Kamera jedzie ulicą i pokazuje jedną z amerykańskich głównych arterii. Stare samochody, pojazdy konne. Sama kompozycja jest stosunkowo prosta, ale wciągająca i nawet się człowiek nie obejrzy kiedy zmieni się utwór.

Kolejne odkrycie, choć już nieco starsze (przynajmniej ja natrafiłem na nie kilka tygodni temu) jest równie spokojne, choć bogatsze w tekst. W zasadzie o kilka zdań. Mowa o Pretty Lights - Finally Moving. Ciekawie zaaranżowany motyw gitarowy, który jest obecny od początku w zasadzie do samego końca, nie licząc krótkiej przerwy. Ale nie jest to nużące, jak mogłoby się wydawać. Dołączono flet, fortepian oraz perkusję z syntezatorami i scratchami. Połączenie takie tworzy niezwykły klimat, który naprawdę wciąga.

A na koniec coś żywszego - grupa o nazwie Slow Magic. I wcale nie kłamią - jest magia w ich utworach. Ciężko polecić tu jakiś konkretny utwór. Czy mówimy tutaj o połamanych bitach z Moon, żywszym Toddler Tiger czy cięższym brzmieniowo Feel Flows to zawsze znajdziemy ziarenko marzeń sennych. Kiedy słucham ich nagrań wyobrażam sobie baśniowy świat, gdzie wszystko jest możliwe, nie ma zmartwień. Odpływam zupełnie...